Klub pierwszych żon

Coixet zaczyna opowieść dość subtelnie, inscenizując ostrożne podchody bohaterek. De Molina i Fernández pojedynkują się tu na spojrzenia i delikatne gesty, a kamera podąża tropem ich oczu i
W 2015 Isabel Coixet otworzyła festiwal w Berlinie filmem "Nadie quiere la noche" o żonie zdobywcy bieguna północnego, która wyrusza za mężem na koniec świata. Cztery lata później reżyserka wraca na Berlinale z kolejną "her-story". Tym razem ma dla nas opowieść o parze kobiet, które w 1901 roku zawarły pierwsze w dziejach Hiszpanii (żeńskie) małżeństwo jednopłciowe. "Elisa y Marcela" jest "her-storią", bo walczy o miejsce kobiet w annałach, jawnie argumentuje za równouprawnieniem i przypomina, jakich poświęceń wymagały początki tej walki. Ale to też "her-storia" samej Coixet, film ewidentnie osobisty, nakręcony z potrzeby serca. A że to wszystko nie gwarantuje jeszcze wielkiego kina, to już inna sprawa.  

Ów osobisty ton zdradza otwierająca scena. Widzimy sylwetkę kobiety z rozwianym włosem – symbolizującą najpewniej samą Coixet – która wspomina szczęśliwe dzieciństwo i mniej szczęśliwe dojrzewanie, kiedy to zaczęła zmagać się z pytaniami, na jakie nie znalazła prostych odpowiedzi. Reżyserka roztacza tu wizję świata przekraczającego czarno-białe (czy męsko-żeńskie) normy. Świata, do jakiego trzeba dojrzeć, bogatego w formy nie dające się wtłoczyć w ramy – dajmy na to – tradycji. Świata, w którym "miłość", "rodzina" czy "małżeństwo" niejedno mają imię, wymykają się ciasnym definicjom. Sęk w tym, że "Elisa y Marcela" jest filmem nieco zbyt czarno-białym – i to nie tylko dosłownie. Coixet opowiada historię swoich bohaterek w słusznej sprawie, ale przybiera przy tym nachalnie nauczycielską pozę. Zamiast porywającego argumentu dostajemy więc czytankę.  

Jak na czytankę przystało, wszystko zaczyna się w szkole. Elisa (Natalia de Molina) i Marcela (Greta Fernández) poznają się w klasztornym gimnazjum i szybko wpadają sobie w oko. Pod fasadą przykładnej uczennicy starsza Elisa skrywa buntowniczą, niepokorną duszę: szybko zdradza nowej koleżance, że w żadnym wypadku nie wierzy w Boga. Marcela jest młodsza i strachliwsza, ale też surowiej doświadczona przez życie: sama jeszcze nie wie, wierzyć czy nie. Pierwsze nieśmiałe odruchy życzliwości i sympatii, pierwsze szczere wyznania, pierwszy dotyk: dziewczyny wkrótce uświadamiają sobie, że nie mogą bez siebie żyć. Reszta świata nie wykaże jednak zrozumienia. 

Coixet zaczyna opowieść dość subtelnie, inscenizując ostrożne podchody bohaterek. De Molina i Fernández pojedynkują się tu na spojrzenia i delikatne gesty, a kamera podąża tropem ich oczu i dłoni, wyłuskując zmysłowe detale: tu pieprzyk, tam stające dęba włoski na przedramieniu. Powściągliwość nigdy nie była jednak zaletą Coixet. Reżyserka od zawsze – z lepszym bądź gorszym skutkiem – flirtowała z kiczem. Zaraz więc rusza pochód mniej lub bardziej nośnych symboli i ornamentów. Kiedy scena erotycznego zbliżenia między dziewczętami zaczyna się od znaczącego rozebrania krępujących gorsetów, ma to jeszcze urok niewymuszonej metafory. Ale kiedy w miłosnych zapasach Elisie i Marceli zaczyna towarzyszyć ni stąd ni zowąd… ośmiornica, to ja już doprawdy nie wiem. Zakładam, że chodziło o podkreślenie ambiwalencji: że niby erotyczna lepkość kontra przestroga złowrogich macek, że Eros kontra Thanatos.

Mniejsza o sens, gorzej, że kolejne stylistyczne ozdobniki wprowadzają niepotrzebny dystans. Kiedy Elisa i Marcela czytają wprost do kamery swoją korespondencję, zamiast osobistego tonu mamy barok: zbliżenia na kolejne listy i dużo, dużo efektu przenikania. A kiedy któraś z rzędu scena zostaje spuentowana przez tzw. "iris shot", montażowy trik rodem z kina niemego, to tak jakby Coixet brała wszystko w niepotrzebny cudzysłów. Zamiast zaufać aktorkom, pozwolić im na dźwiganie dramaturgicznego ciężaru, reżyserka zamyka je w skansenie starego kina. Nie wiadomo czemu, skoro postulowała chęć zrobienia filmu historycznego, który nie będzie trącił myszką. 

Najbardziej razi jednak łopatowa retoryka. Elisa i Marcela są dobre i piękne, a świat wokół nich zły i brzydki: pełen ojców-tyranów, namolnych adoratorów, patrzących spode łba bab i wrednej tłuszczy gotowej czym prędzej ciskać kamienie. Nawet jeśli taki stan rzeczy odpowiada do pewnego stopnia historycznej prawdzie, to nie przekłada się on na wdzięczny ekranowy dramat. I graniczy z niezamierzoną ironią. W jednej ze scen Marcela manifestacyjnie wymazuje ze szkolnej tablicy nakreślony kredą diagram relacji w Świętej Trójcy. Ale przecież Coixet sama stosuje fabularny schemat rodem z żywotów świętych. I tak zamiast her-storiografii dostajemy hagiografię.
1 10
Moja ocena:
4
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones